Pączki

Pączki

czwartek, 31 października 2013

Rozrabiaki chorują

Myślałam dotąd, że przeziębione dzieci raczej są spokojne, apatyczne, bez energii ( jak ja gdy choruję). A jednak Pączki nie są normalne/standardowe. Od niedzieli przeziębiony jest Fifi, więc funduje nam/mi pobudki wieczorno-nocne  na czyszczenie nosa, kaszel i przytulanie. 

Dzięki temu dostałam moją pierwszą matczyną lekcję chorowania -  w bliźniaczym domu katar rozprzestrzenia się jak Ebola ( jeden z moich ulubionych filmów). Nawet nie wiadomo kiedy, a drugi klon dołącza do brata, co w naszym przypadku zajęło dobę i załapał Olo. 

Noce były intensywne, bo gdy jednocześnie choruje dwoje dzieci, jest dwa razy więcej bujania, dwa razy więcej noszenia i dwa razy więcej wstawania na jedzenie ( jak śpią to nie jedzą, jak wstają co 3 h to i jeść chcą co 3 h). Dodatkowo dała o sobie znać dawno nie widziana/słyszana cecha Olafa - umiejętność wrzasku na cale gardło bez litości dla kogokolwiek. Ten jak wrzeszczy - to już wrzeszczy najgłośniej na świecie. (Co o dziwo nie budzi w nocy brata). 

Fifi - "Sam jem, a że nie lubię potrawki z łososiem to jest wszędzie tylko nie w buzi".


Fifi za to chrapie jak starszy, pijany żul. Normalnie oddycha w nocy bardzo głośno, ale z katarem przechodzi samego siebie w tej umiejętności.

W dzień za to o dziwo Pączki zapominają o chorobie, uruchamiając jakieś tajemne pokłady szalonej energii. (Czego nie można powiedzieć o niewyspanej matce). Szajba w nich wstępuje jakaś ostatnio. Fifion piszczy, wrzeszczy, rzuca się po ziemi z jakąś dziką radością. Olo za to wygina śmiało ciało i zachowuje się na przekór normom fizyki. 

Rozrabiam :)


Ps. W końcu załapali, że mogą się sami obracać na brzuch i z powrotem. Strasznie długo im to zajęło, bo już prawie siedzą, a o obrotach można było tylko pomarzyć. 

niedziela, 27 października 2013

KUP-b - Zerwała się ze smyczy

Na cześć pierwszej bezdzieciatej nocy poza domem - hip hip hurra! W końcu nadarzyła się okazja, żeby zdezerterować z obozu pracy, odpocząć w niekupiastej atmosferze, pobyć z fajnymi ludźmi i troszkę pospać :)

KUP -b to tajemna nazwa weekendowych warsztatów dla młodzieży organizowanych co roku ( oby częściej) przez grupę zapaleńców z naszego hufca we Fromborku. 

Jako, że oznajmiłam mężowi o moim wyjeździe już we wrześniu, nie mógł mieć nic przeciwko tylko zaakceptować nieuchronne :) Co prawda w międzyczasie w mój wolny weekend wcisnął się mecz ( opieka nad Pączkami 5 h w sobotę w Elblągu) i szkoła ( piątek cały dzień dzieci moje na wyłącznośc), ale i tak udało mi się odwiedzić warsztaty w sobotę rano na 2 h i na noc w sobotę ( 16:30 do niedzieli do 11:00!!).

Pierwsza noc bez dzieci od ponad 7 miesiący i pierwsza noc od ponad 8 ( szpitalne pobudki co 3 godziny) bez konieczności wstawania. Ciągiem zaliczyłam prawie 7 godzin! jeju, nadal nie mogę w to uwierzyć :) 

Czy bolało? Nie. Czy tęskniłam? Nie bardzo. Czy się o coś bałam? Nie, w końcu tatuś też ich kocha równie mocno jak ja i zapewnia im najlepszą opiekę. 

Po powrocie do domu odkryłam, że mieszkanie nadal stoi, dzieci nadal działają, z jednym małym wyjątkiem. Fifi mi zaczął przeciekać. Tzn nos mu cieknie, a jak wyjeżdżałam to był oczywiście w pełni normalny. Tatuś przeholował z popołudniowym spacerem. Mamy więc pierwszy katar w życiu Pączka. Oby minął tak szybko jak się pojawił.

I super twarzowe zdjęcie z wieczornego ogniska. Nie ma to jak lampą po zębach :)


sobota, 26 października 2013

Się nie da..

Zanim zostaliśmy rodzicami, obiecywaliśmy sobie, że nasze życie się nie zmieni i że nadal będzie intensywnie jak dotąd ( oboje mamy raczej wiercące się dusze). Oczami wyobraźni widzieliśmy siebie w 2013 roku przemierzających świat w towarzystwie słodkiego, lubiącego podróże potomka. I nawet informacja o podwójnym doładowaniu w brzuchu nie zaburzyła naszych "marzeń" ( czyt. mrzonek :) ).

Szczególnie odporny na sugestie doświadczonych (dzieciatych) znajomych był mój mężul. Do mnie docierało troszkę z tyłu głowy, że raczej nie da się żyć tak jak dotąd. 

Po 7 miesiącach życia z Pączkami już wiem, że niewiele zostało z ery "przedpączkowej". 

Co jest dziś niewykonalne lub bardzo trudne:
  • najzwyklejszy wypad do sklepu - karoca mieści się w większość drzwi, ale już nie pomiędzy regały, rzadko sklepy mają też tak szerokie przejście przy kasie. Odpada też zwykły szopping ciuchowy, butowy czy jakikolwiek inny niż Leclerk. We dwoje jesteśmy w stanie wziąć dwa wózki i wepchnąć do nich po jednym dziecku w foteliku, ale jakby miejsca na same zakupy zostaje niewiele. Pojedynczo nie jestem w stanie zrobić innych zakupów niż w warzywniaku, ze stoiskami na zewnątrz, czy w kilku sklepach na osiedlu ( piekarnie, apteki mają wystarczająco miejsca, reszta sklepów nie).
  • odwiedziny z dzieći gdziekolwiek w okolicach godziny 18:00 i po ( deadline kąpielowy - olany przez rodziców skutkuje sceną wściekłości aż do 21).
  • odwiedziny samej matki z dziećmi u większości znajomych - tylko niektórzy znajomi są gotowi zająć się jednym z dzieci, gdy matka ogarnia drugie. Najczęściej taka wizyta przeradza się w głośny i śmierdzący koszmar. 
  • okazuje się, że nawet wizyta w przychodni wózkiem ( za wąskie drzwi )
  • samotny spacer matki z Pączkami na jakiś większy dystans ( ryk chociażby jednego z koniecznością pchania wózka i niesienia rykuna).
  • często nawet wyjście z pokoju jest trudne i okupione rykiem ( taki czas Pączki mają :( )
  • imprezowanie wychodzi nam średnio, bo kto by chciał po całonocnej balandze 14 h zajmować się dwójką małych wrzaskunów 
  • jedzenie w restauracjach - czasem ryzykujemy, ale raczej te znane i przetestowane miejsca. Nie wszędzie mają więcej niż jeno krzesło do karmienia, nie wszędzie lubią też radosne ( lub niekoniecznie) pokrzykiwania w wersji double serround, nie wszędzie mamy gdzie zaparkować karocę. Nie próbowaliśmy też jeszcze karmienia łyżeczką w miejscach publicznych "zamkniętych". Nie wiem, czy nas nie wywalą za napaskudzenie na stole, pod i wszędzie wokół. 
  • spontaniczne wyjścia - hm a co to jest spontanicznośc?! No chyba, że bierzemy pod uwagę spontaniczne wyjście w dozwolonym czasie międzydrzemkowym, poprzedzone godzinnym pakowaniem i szykowaniem do wyjścia.
  • itd. ( niestety lista jest jeszcze baaaardzo długa)


ciasto się da, jeśli ktoś umie piec przy pisko-jeku.

czwartek, 24 października 2013

Lubię ich w sumie

Tak mnie jakoś natchnęło na to, żeby oznajmić światu, że ich lubię tych moich synów. Tacy są w sumie fajni, że ciężko ich nie lubić ( nawet Piszczała pomimo wydawanych przez niego nieustannie dźwięków).

Za co konkretnie lubię 7-miesięczne ( już!?!) Pącze:


  • za to, że ich dzień kończy się już o 19, a wtedy tak naprawdę zaczyna mój :)
  • że zasypiają sami w łóżeczkach w maks 10 minut (walić filozofię bliskości i lulanie nieprzydatne bliźniaczo)
  • za to ich mamamamma, tatattata, które pozwala łudzić się, że mnie lubią :)
  • za uśmiechy od pierwszej minuty po wstaniu, nawet o 6 nad ranem
  • za to, że nadal śpią dwa razy dziennie (ze zgrozą myślę, że to się kiedyś skończy)
  • Olafa - za wielkie oczy gapiące się na mnie cały dzień jak w najpiękniejszy obraz ( chociaż on ;)
  • Filipa - za najpiękniejszy uśmiech na świecie ( tak wiem, niektóre/niektórzy z Was mają te najpiękniejsze u siebie w domach :P )
  • za wszystkie atrakcje w ciągu dnia - różnorodność i przemienność form gwarantowana :)
  • za to, że najwyraźniej gustują w mojej kuchni i zawsze tak rozkosznie mlaskają jak szamają te zielone i dziwnie wyglądające papki
Atrakcje gwarantowane: dywaning, spacerning, parkur itd.

Fifion zapomniał się uśmiechnąć bo pozował w nowej czapce

Olo - "Mamusia co robisz?"




wtorek, 22 października 2013

o zaległościach i priorytetach

Filip:" dawno nas nie było, ale za to wysyłam wszystkim fifionowy uśmiech" :)

Dla wyjaśnienia - od 10 dni urzędujemy w domu w trójkę, bo tatuś całe dnie się dokształca i wraca do domu tylko spać. Oznacza to ni mniej ni więcej chroniczny brak czasu na bloga :( ( na jedzenie, relaks i wyjście gdzieś również niestety). No dobra dobra troszkę czasu na małe blogowanko by się znalazło i owszem, ale niestety sporo innych zaległości się zebrało. Naobiecywałam, naobiecywałam to i owo, temu i owemu i wstyd mi było kolejny raz przesunąć jakiś termin, przysługę, obowiązek na później, a potem cichaczem spędzić tutaj troszkę czasu.

Na szczęście prawie już widać mi nos spod sterty różnych tematów na wczoraj i skruszona wracam prosząc o wybaczenie :). Wybaczacie? Tak? To super :) Zawsze można na Was liczyć ;)

Tatuś edukuje się już tylko do niedzieli, więc niebawem znów wszystko wróci do normy - również blogowej :)

Co nowego? Niewiele. Zębów nadal brak. Tupotu stóp nie słychać. Nikt jeszcze nie oszalał ani nie ogłuchł ( co mnie dziwi ostatnio coraz bardziej ), a sąsiedzi jeszcze nie dzwonili po policję. Hm. Fifi odkrył w sobie talent muzyczny, a dokładniej operowy. Olaf za to odkrył jak bardzo nie lubi nie cierpieć i generalnie jest na nie. ( Macha głową na boki i wydaje z siebie dźwięki podobne do "nie, nie, nie"). 
Olafowa złość na niedobrą matkę.


czwartek, 17 października 2013

Ekstremalny spacer - o dziurach, guzach i mamy samozaparciu

Do wczoraj myślałam, że nasze spacery z 45 kg karocą są porównywalne ze sportem ekstremalnym ( ekstremalnie ciężkim). Ale jednak życie jak wiemy zaskakuje i weryfikuje nasze twierdzenia :) 

Okazuje się, że pchanie 45 kg na 4 kołach to pestka. Pchanie 45 kilogramów na 2 sprawnych kołach to dopiero hardkor. Takiego zonka zgotował mi los i to nie z okazji zwykłego spaceru koło bloku tylko w drodze na umówione spotkanie, dokąd musiałam mimo wszystko Pączki zapchać na z góry ustaloną godzinę - nie ma zmiłuj. Jedno przednie koło zastrajkowało dziurą, bo napompowane dzień wcześniej przywitało mnie w piwnicy flakiem. Na drugim - z tyłu dla równowagi -  zawitał guz gigant, lub opuchlizna jak kto woli. 

Co robi matka desperatka, która odkrywa zonka po zniesieniu 17 kg dzieci z 3 piętra i zainstalowaniu ich do niedziałającej karocy? No pcha. Bo niby co innego. ( w sumie przeszło mi przez myśl, że może usiądę i będę płakać, ale w sumie nie miałam czasu, już spóźniona niestety). 

Jak to się mówi - "Letko nie było, a do domu ( na mecz akurat) stromo i daleko". Dobrze, że po drodze ktoś wybudował stację benzynową z kompresorem a wózek ma koła z wentylkiem samochodowym. ( W sumie bałam się, że to fatamorgana, ale na szczęście jeszcze mi nie odbiło jednak ze zmęczenia). Napompowałam co było dziurawe z nadzieją, że się nie spuści przed metą. Popsułam przy tym na zawsze swój kciuk świeżo pomalowany na piękny bordowy kolor, no ale życie to nie je(st) bajka itd.

Na mecz dotarliśmy mimo wszystko spóźnieni 30 minut, ale zawsze jednak dotarliśmy ( głupi wentylek i głupi kompresor nie współpracowały należycie). Z powrotem karoca i Pączki wróciły z tatą zgodnie z planem samochodem, a mamusia zaliczyła obiecane na wieczór 2 zebrania i szlajała się do 22. 

"Pchaj pchaj od czego Cię mamy. A my się tu pobawimy".

wtorek, 15 października 2013

Wrestling - zaczęło się

Od kilku tygodni w naszym domu dochodzi do regularnej przemocy. Czas się przyznać ( może mnie zamkną i się wyśpię:P ). I to jak to zwykle bywa - silniejszy młóci słabszego, lub jak kto woli większy mniejszego. Wiem, że mimowolnie szerzy się tu ten stereotyp, ale cóż taka jest prawda.

Jednym słowem Pączki odkryły wrestling jako ulubioną formę rozrywki. Tylko mam wrażenie, że dziwnym trafem zabawa podoba się bardziej Olafowi. Skąd? Z reakcji Filipa. Za każdym razem, gdy dobiegam do nich wezwana rykiem, okazuje się, że jest to ryk właśnie Fifiona. A OLafek przeszczęśliwy z tej super rozrywki trzyma mocno w ręce jakąś część brata - ucho, nos, włosy. I ma z tego ogromną radochę.

Hm. Zaczęło się. "Olaf nie wolno", "Olafek nie kop brata", "Filipku on nie chciał, to przez przypadek".

Na tę chwilę jak grochem o ścianę :) Jedyny sposób, żeby zapobiec przemocy domowej, to położyć Pączki w odległości co najmniej 2 metry od siebie i zostawiać ich na krótko. CZyli na maks 2 minuty.

I w sumie nadal nie wiem jak OLo to robi, że zawsze w jakiś magiczny sposób przysunie się do brata żeby go dosyć boleśnie przytulić. w końcu nie umie jeszcze raczkować ani nawet pełzać.

piątek, 11 października 2013

życie obozowe - o animacjach i wszelkich atrakcjach

Fifi a ty rozumiesz co ten tatuś opowiada??

Nie wiem czy już to pisałam ( skleroza to siostra moja jedyna :P ), ale od 17 lat jestem harcerką, a od jakiś 9 instruktorką ZHP. Oznacza to, że od 16 lat jeżdżę na obozy harcerskie, a od blisko 9 jestem na nich kadrą/opiekunem. Co więcej - odkąd jeżdżę na nie jako opiekun a nie beztrosko jako uczestnik- nie za bardzo te obozy lubię. Jest wiecznie głośno, nie da się wyspać, z reguły je się w kółko to samo, cały dzień trzeba odpowiadać za bezpieczeństwo i atrakcje dla podopiecznych. Jeśli chcę się położyć spać to dzieje się to kosztem obozowiczów lub skutkuje brakiem czasu na przygotowanie zajęć. Generalnie w moim mniemaniu - z perspektywy kadry - życie obozowe jest do kitu. ( To dlaczego jeździłam tyle lat? Bo dzieci :) Bo obóz jest dla nich ważny i ja na obozie też :) )

Czy czytając powyższe nie macie skojarzeń z życiem matki? :) Ja ciągle dostrzegam analogie do obozowego dnia w naszej szalonej bliźniaczej codzienności. I w sumie tak właśnie się czuję jak w trakcie zbyt długiego, siedmiomiesięcznego obozu z 30 dzieci z podstawówki. Przez całą dobę animuję niezwykle wymagających obozowiczów - w dzień dosłownie śpiewam, tańczę, pląsam, wymyślam zabawy i atrakcje - wieczorami odgruzowuje plac obozowy - w nocy nie dosypiam wartując przy łóżeczkach i butelkach.

Chciałabym tylko zgłosić reklamacje na organizatora tej przydługiej formy wypoczynku! 
Po 1. gdzie jest ja przepraszam kadra gospodarcza i dlaczego to ja sprzątam i gotuję :P
Po 2. Rozumiem, że na jednego opiekuna przypada 15 dzieci, ale jako kierownik zamieszania nie powinnam mieć pod sobą grupy tylko dyrygować :P
Po 3. Lokal jest nieprzystosowany do warunków obozowych - brak świetlicy i/lub wiaty ogniskowej. 
Po 4. Żądam pomocy kadry młodzieżowej przy oczkowaniu ziemniaków i zmywaniu :P 
Po 5. JA chyba już chcę do domu :( 

" Leć lampioniku do nieba i zanieś tam Fasolowe marzenie" 
Rogowo 2012 

Ps. ulubioną obozową piosenką Pączków jest Plastikowa Biedronka i Plastelina :) w końcu mam dla kogo śpiewać 


czwartek, 10 października 2013

Bilet do raju, świnia i święte piątki - czyli o sposobie na oszczędzanie

Po dniu takim jak dzisiejszy nie mam siły na "dzieciatego" posta. Musicie mnie zrozumieć -  po kilku godzinach krzyku obu Pączków na raz, całym dniu przytulania ( chwilami dwóch na raz) i animowaniu, animowaniu, animowaniu - marzę już tylko o wyłączniku w głowie pt. "bezdzietnywieczór".

Ale w związku z tym, że dawno nie pisałam postanowiłam podzielić się blogowo fajną ideą - Teorią Świętej Piątki, którą kilka lat temu zaraził mnie kolega, a potem ja kilkoro znajomych. 


Zabawa "w piątki" polega na tym, że pod żadnym pozorem nie wydaje się pięciozłotówek. Dodatkowym warunkiem jest zbieranie monet na z góry określony cel ( mnie jakoś nie motywuje zbieranie dla zbierania). Jak widać moja skarbonka to świnia podróżująca po świecie. Dzięki niej udało mi się już uzbierać kieszonkowe na kilka ładnych zagranicznych wypraw ( i na buty ślubne za 400 zł bo się złamałam, ale cen był szczytny :P ). Żeby zabawa się udała, monety najlepiej wyjmować z portfela i wrzucać do skarbonki jak najczęściej - inaczej ciężko jest ich nie wydać ( panie sprzedawczynie zawsze lukają czy aby na pewno nie mam nic drobniejszego niż 10 zł). 

Ja statystycznie sama zbierałam 100-150 zł miesięcznie, bo najczęściej płacę kartą. Teraz, gdy do zabawy ( i zbierania na podróż do Włoch), przyłączył się T. - zbieramy około 150-200 zł miesięcznie. Specjalnie tak płacimy i dodajemy końcówki, żeby wydano nam w świętej piątce, często też walczymy w sklepach broniąc monet przed sprzedawczyniami. 

Niestety mimo, że razem zbieramy dopiero od czerwca, świnia napchała się już prawie na maksa. Trzeba zakupić nową wielgachną albo kilka mniejszych :)

Powodzenia w zbieraniu :) 

poniedziałek, 7 października 2013

Pączki basenowe - o pływaniu i jacuzzi

Od dawna zbieraliśmy się z Pączkami na basen, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. A przecież 3/4 członków naszej rodziny to Rybki, co z pewnością zobowiązuje :) Tym razem wredna polska pogoda, jak zawsze grając nie fair udaremniła niedzielną wycieczkę do lasu, a tym samym zmotywowała nas do wymyślenia "poddachowej" atrakcji dla całej czwórki na raz. 

Basen, baseeeenik a w nim jacuzzi - okazuje się to jest to co Martusia i jej synusie lubią najbardziej ( zaraz po deserach i czekoladzie). 

Pierwsze koty za płoty i Pączki proooosto do wody :) Olafek dzielnie, ale z zaciśniętymi usteczkami stawił czoła głębokiej wodzie. Filip za to został królem części dla dzieci i ... jacuzzi. Już po kilku minutach obaj dokazywali w wodzie jak starzy wyjadacze. Pozostaje tylko żałować, że nie zabraliśmy aparatu na część basenową, a mój telefon ma zakaz zbliżania się na dwa metry od otwartych zbiorników wodnych. 

Teraz możemy zacząć przyjmować prezenty pływające z przeznaczeniem basenowym :)

Trudności logistyczne 
  • dwoje dzieci - jeden przewijak, a zegar tyka i kasa ucieka
  • przewijak tylko w szatni - co oznacza konieczność ubrania dzieci aż do kurtki i czapki w gorącej szatni a siebie w szatni tuż przed wyjściem
  • dwoje rodziców - dwa Pączki = zero zmiennika, żeby np pójść do toalety lub pod prysznic ( zabraliśmy ze sobą do szatni foteliki samochodowe, ale zawsze jest ryzyko, że się zdematerializują w tajemniczych okolicznościach pozostawione luzem
  • brak sposobu, żeby zabronić Olowi pić wodę z basenu a Fifiemu z jacuzzi - poziom wody drastycznie spadł.
  • przypominajka na następny raz - zabrać aparat, patyczki do uszu i czapeczkę "pokąpielówkę" skoro jeden klon musi czekać na przebierak. 
  • jak wyrwać Fifiemu suszarkę w momencie największej fascynacji? :) - mogłam go wcześniej zapoznać z tym sprzętem w domu, a nie z okapem jako uspokajaczem
Olaf czeka na przewijak 

sobota, 5 października 2013

Szpilki, masaże i fryzjer - rzecz o matce

O matce będzie słów kilka, czyli tak w sumie o mnie. W końcu to też mój blogowy wirtualny świat, chociaż zdecydowanie zdominowany przez moich małych wrzaskunów.

Jestem matką po raz pierwszy i to od nie dawna, ale żyję na tym świecie już całych 28 lat i kilka/kilkanaście matek miałam okazję obserwować. Niektóre po urodzeniu bobasów bardzo szybko wróciły do formy psychicznej i fizycznej, innym zajęło to kilka lat, a niektóre obiektywnie patrząc nie wróciły wcale. I ja coraz częściej zadaję sobie pytanie, na jakim etapie powrotu do siebie jestem ja sama? 

Psychicznie podniosłam się chyba dosyć szybko - nie bredzę, nie ślinię się, nie majaczę już we śnie. I coraz mniej mówię o moich synach ( już tak z 70% poruszanych przeze mnie tematów dotyczy Pączków :) 

Fizycznie jest niestety znacznie gorzej. Mimo codziennego makijażu ( od 2 doby po cesarce), fryzjera co 2 miesiące, nowego koloru włosów, masaży i 5 par nowych szpilek - nadal najchętniej zakryłabym w domu wszystkie lustra, żeby nie widzieć nadmiarowych 7 kg i całej pociążowej reszty. 

Bo najtrudniej w każdym szalonym dniu znaleźć czas dla siebie samej - na ćwiczenia, czy dietę. Obu rzeczy próbowałam już w ciągu ostatnich 6 miesięcy wielokrotnie -  był basen dwa razy w tygodniu przez 3 miesiące ( brak kasy niestety :( ), dukan 3 tygodnie, 3 tygodnie z Ewką. I niestety ani zapału, ani sił żeby ruszyć tyłkiem po ciężkich dniach z Pączkami. 

A czas leci i do wakacji coraz bliżej. Chociaż nie powiem 16 kg po ciąży już znikło, ale moja w tym ingerencja niestety żadna. 

Moja motywacja - 15 miesięcy i 6 kg temu :(



PS. Moje odkrycie tygodnia - Niepozorny gadget z Ikei pomagający mamom zmuszonym siadać na zimnych i mokrych ławkach. Składa się i zajmuje mało miejsca pod wózkiem :) Mega na mój wiecznie chory pęcherz.

czwartek, 3 października 2013

365 dni od Wielkiego Wybuchu - czyli o nowinach sprzed roku

Dokładnie rok temu nasz świat wywrócił się do góry nogami, przekoziołkował i powalił nas na glebę twarzą w chodnik. A wszystko w ciągu zaledwie 5 - 10 minut. Tyle trwało wyproszone USG na trzeciej wizycie "ciążowej" u ginekologa. 16 tydzień ciąży. Prawie 4 miesiąc.

Wszystkie plany o posiadaniu 3 dzieci, po jednym co 2-3 lata, w tym min. dwóch córek ( tak tak myślałam, że to się uda zaplanować :P ) - wszystkie te plany poszły w siną dal. A wszystko dlatego, że wraz z mym pierwszym ( i jedynym dotąd) mężusiem zażartowaliśmy, że chętnie poznalibyśmy płeć, bo już dużo różowych rzeczy żona kupiła ( czyli ja). 

Pani doktor śmiechy chichy, że za wcześnie, że poszuka, ale za wcześnie. Pokazuje główkę i serduszko i ... milknie. W sali słychać jak atomy w ścianie się kotłują. W mojej głowie pogoń myśli o trzeciej ręce, albo jednej ręce, albo ... 

W końcu następuje pokaz na monitorze wraz z legendą dla tatusia " O widzi Pan - tu jest serduszko... a tu jest drugie.". "Że co? są dwa?" " Tak bliźniki. Dawno nie było. Fajnie".
Tatuś - blednie, opiera się o ścianę, chyba zaraz zemdleje. Mamusia - rechocze, bo w końcu różnie ludzie reagują na stres. Cd wizyty to już można sobie wyobrazić. Nasze pytania, doktorki odpowiedzi i zaproszenie już za 2 tygodnie " na spokojnie i bez emocji".

Reszta dnia i noc to dziś dla nas coś jak lunatykowanie za dnia. Porozumiewanie się oczami, a właściwie współprzerażenie przekazywane z oczu do oczu. I bezsenna noc, a jednocześnie bez słów, bez rozmów, bo każde z nas musiało samo poukładać te klocki w głowie. Myśl, że to jednak sen jest i że rano się okaże, że taki śmieszny sen był. 

Ja z racji doświadczenia ze stresującymi sytuacjami pozbierałam się chyba szybciej, tłumacząc sobie, że Bóg daje tyle ile damy radę unieść. Przyszły podwójny tata potrzebował na to kilka tygodni, potrafiąc ni z gruszki ni z pietruszki stanąć i przeklnąć pod nosem nawet kilka tygodni potem. 

Tyle to emocji na raz w człowieku się zmieściło w tych dniach, że nawet teraz jakoś ciężko o tym pisać. Mimo, że już są. I to czasem głośno są. A jednak nadal jakoś tak ciężko nie zapytać w myślach: "dlaczego akurat my?".

Jakiś 6/7 tydz i 1 pęcherzyk 



12 tydzień i nadal widać tylko Olafa, bo Filip siedzi wysoko pod sercem mamy




wtorek, 1 października 2013

Memłacze i antylopy, czyli o jedzeniu

Miesiąc temu Olaf i Filip pożegnali się na dobre z karmieniem piersią, oficjalnie przechodząc na żarełko butelkowe, łyżeczkowe i kubeczkowe. Coraz lepiej wychodzi im pochłanianie maminych wytworów kulinarnych kilka razy dziennie, więc postanowiłam ułatwić sobie życie krzesełkami do karmienia. Koniec z karmieniem symultanicznym w rozpędzonych bujakach i wywalaniem miski z jedzeniem na mamę!


W ten sposób do naszego 42-metrowego mieszkania wprowadziły się dwie białe Antylopy. 

Krzesełka mieszkają u nas od niedzieli. Czy ułatwiają mamie codzienną pracę? Średnio. Niestety Pączki nie zaakceptowały nowych zabawek bez wątpliwości. Mniej więcej połowa dotychczasowych prób się nie udała, bo na przemian to jeden to drugi urządza w krzesełkach scenę żalu zakończoną lądowaniem na kolanach u mamy. Przy kolejnym posiłku zawsze ten, który koncertował poprzednio, tym razem jest bardziej zadowolony z nowej pozycji szamania niż brat. Wtedy brat dla równowagi urządza scenę. 

Generalnie karmienie bliźniąt jest nieco bardziej skomplikowane niż karmienie jednego brzdąca. Przykładowo wieczorną butlę mleka ( a właściwie dwie butle) chłopcy od dwóch miesięcy szamają równocześnie zaraz po kąpieli. Mama chwyta wykąpane i zaszlafrokowane Pącze pod pachy i biegusiem przemieszcza się do drugiego pokoju. Szybko kładzie głodomorów na 2 poduszkach - jednego obok drugiego i zatyka im mordki butelkami. Jeśli jedzą szybko, to misja wykonana bezproblemowo. Jeśli któryś ma chęć pomemłać smoczka, lub podelektować się kolacją - mama wisi z dwoma wyprostowanymi rękami 30 minut i paczy w te rozanielone mordki.

Brak 3 ręki do zrobienia foty z wieczornego mleczka. Ale jest ładna deserkowa :)

Tak na marginesie - co Pącze już jedzą :) Kurczaczka, wszystkie warzywa ( tylko brukselka jest bleee u wszystkich Samborów na Zajchow...) i większość owoców. Zamiłowanie do jedzenia mają po mamie :)

Foch na mamę. Głupie krzesełko. Ale chociaż kubek fajny.